Choć wydaje się, że dopiero co pakowaliśmy plecaki na wyjazd, to jednak czas płynie nieubłaganie i można już z dalszej perspektywy powspominać IV Wyprawę Ojców z Córkami. Dla mnie był to czas niezapomniany, pełen wrażeń, dla pozostałych uczestników – patrząc na zdjęcia i relacje – na pewno też. Zmagania wspinaczkowe, wzmożony wysiłek i bycie razem z córką (lub córkami) na 100% przez 24 godziny na dobę. Nieobecni – niech żałują.
Ale po kolei, aby nie zgubić tego, czego doświadczyliśmy. Wyprawa zaczęła się tradycyjnie, w wieczór Bożego Ciała. Prawie 80-cio osobowa grupa ojców i córek zajęła wagon PKP zmierzający do Krakowa, aby następnego ranka przywitać szczyty pienińskie. Na miejscu miało na nas czekać pozostałych 20 osób, które wybrały dobrodziejstwo i wygodę własnego samochodu. Wierni użytkownicy PKP, stosując różne kombinacje i czasami akrobatyczne ruchy, zajęli wąskie i twarde prycze kuszetek.
Tej nocy nikt nie był samotny, bliskość drugiej osoby odczuwało się cały czas.
Tym, którzy mimo wszystko doświadczali dyskomfortu osamotnienia, pozostawał jeszcze pokaźnej wielkości plecak do przytulenia. Przekonani do zdolności transportowej polskiego przewoźnika, wszyscy uczestnicy pogrążyli się w błogim śnie… który nad ranem został przerwany informacją, że zepsuła się lokomotywa. Z uśmiechem na ustach, córką pod pachą i plecakiem na plecach, zmieniliśmy wygodną kuszetkę na podmiejską kolejkę, mając nadzieję, że nikogo nie zgubiliśmy po drodze. I tak, łapiąc solidne opóźnienie, dotarliśmy do Krakowa, skąd zabrał nas zamówiony wcześniej autokar.
Po wielu zakrętach, nawrotach i utyskiwaniach na korki, dotarliśmy na kemping witani oklaskami kolegów.
Ciekawe było również wrażenie, jakie zrobiliśmy na pozostałych mieszkańcach kempingu – w przeciągu jednej godziny stanęło miasteczko prawie 30-stu namiotów.
Przez wrodzoną skromność odmówiliśmy gratulacji i wyruszyliśmy w upragnione góry. Naszym celem były Trzy Korony i choć wcześniej zaplanowaną trasę musieliśmy lekko zmodyfikować, wycieczka była wyśmienita. Dziewczyny pokazały hart ducha, ojcowie wykazali się powściągliwością języka… a góry… góry – przepiękne, no i dziewczyny oczywiście też – tzn. nasze córki! Wspaniale to wszystko wyglądało.
Świetnie się udał ten pierwszy dzień, nawet bardziej niż udał, ale dopiero następująca po nim sobota, miała zaskoczyć niejednego uczestnika. Planowaliśmy rafting. Pogoda, mimo prognoz, wydawała się odpowiednia – zwyczajnie słoneczna. Podzieliliśmy się więc na dwie 50-cio osobowe grupy i wyruszyliśmy. Każdy dostał pagaj, kamizelkę i wiązkę porad – co robić a czego nie robić na pontonie.
Przy akompaniamencie lekkiego, dziewczęcego pisku córek, każdy z pontonów zaczął pomału sunąć prądem Dunajca. Wiedząc, że pierwsza grupa była podczas spływu smagana słońcem, miałem nadzieję, że i my przemkniemy się między zbierającymi się chmurami. No cóż – rzeczywistość nas zaskoczyła, ale okazało się, że deszcz i wiatr nie są wcale takie zimne a nasze dziewczynki potrafią się śmiać w strugach rzęsistych kropli. Całość umilały nam przepiękne widoki, których nie mógł zepsuć nawet flisacki dowcip.
Siedząc na pontonie i machając pagajem, zastanawiałem się jaką przyjemność ze spływu Dunajcem mają inni turyści, którzy siedzieli bez ruchu na tratwach – nie zrozumiem pewnie tego przez najbliższe 40 lat.
Przemykając pomiędzy tratwami dotarliśmy w końcu do granicy polsko-słowackiej – celu naszej podróży, gdzie można było posilić się gorącą czekoladą. Pierwsza grupa była już w tym czasie w drodze na Sokolicę – ach, jak im zazdrościłem! Nam pozostał obiad w słowackiej knajpie. Zasileni porządną dawką energii, wyruszyliśmy brzegiem Dunajca w drogę powrotną – w linii prostej 4 km, szlakiem ponad 10 km. Szczerze mówiąc była to trasa, podczas której musiałem wiele razy walczyć ze swoimi słabościami. Mimo płaskiego terenu, prostej drogi, marsz poprzez ścianę deszczu do najłatwiejszych nie należał.
Byłem pełen podziwu dla dziewczynek, które po prostu maszerowały i rozmawiały z ojcami.
Teraz, patrząc z perspektywy czasu, jestem z tego dumny. Wtedy, byłem po prostu przemoczony i zmęczony. Wieczorem, przy ognisku już całkiem miło się wspominało i dzieliło spostrzeżeniami z wędrówki.
W niedzielę rano żal było się pakować i pozostawić za sobą to wspaniałe miejsce. Nie mając jednak dość przechadzek, wybraliśmy się pieszo do Niedzicy, aby przejść nad tamą i przestraszyć białą damę. Tamę zdobyliśmy, i to niejedną, dam nie było – może nie była to pora na damy.
W drodze powrotnej udało nam się nawet przemknąć przez Sukiennice i uścisnąć prawicę znudzonego wieszcza narodowego. A w pociągu snuliśmy plany na przyszły rok – jednego byłem pewien – znów będzie pięknie i znów będę dumny z córek.
[…] Tata na lata 2018 – Korony dla córek […]