To było tak:
To, że jedziemy w góry było oczywiste – od kilku lat przemierzamy z dziećmi Karpaty, zaliczając co roku inny łańcuch górski. Zatem 14 sierpnia o 22:30 wsiedliśmy w nocny pociąg do Rabki Zdroju. Podróż wagonem sypialnym minęła w oka mgnieniu i dziarskim krokiem dotarliśmy do rabczańskiego kościoła na Mszę Świętą. Po nabożeństwie – bez bicia przyznajemy, że ciut przysypialiśmy – wyruszyliśmy w góry.
Bacówka na Maciejowej
Pierwsze podejście, marne 300 metrów w górę, na Maciejową. W bacówce herbata, lody i dalej. Już bez tłumu przypadkowych turystów. Pod schronisko na Starych Wierchach dotarliśmy późnym popołudniem. Tutaj Pola z Teofilem od razu zawarli znajomość z Zuzią i Frankiem, skutkiem czego Rodzice mogli chwilę odsapnąć.
Tatry widziane z Turbacza (1310 m.n.p.m.)
Z rana wciągnęliśmy po jajecznicy na kiełbasie (zawsze zastanawiam się czy w schroniskach tak pysznie gotują, czy też człowiek jest tak głodny, że wszystko smakuje), pobawiliśmy się z Frankiem i Zuzią i bez dalszej zwłoki wyruszyliśmy na Turbacz. Ten najwyższy szczyt Gorców osiągnęliśmy wczesnym popołudniem i w znajdującym się tuż pod szczytem schronisku zameldowaliśmy się bardzo wcześnie. To pozwoliło na wypad bez plecaków na pobliskie Czoło Turbacza i jeszcze pół dnia zabawy z Frankiem i Zuzią. A Rodzice mogli odsapnąć już drugi wieczór z rzędu. Ten efekt nieco popsuła pijana młodzież awanturująca się w schronisku przez pół nocy, ale i to w końcu minęło.
Z owczarkiem, Zuzią i Frankiem na Turbaczu
Kolejny dzień nie należał do łatwych. Czekał nas marsz na Gorc i do leżącej pod szczytem bazy namiotowej. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o, leżącą nieco w bok od szlaku, jaskinię zbójecką, obok której rosły przepyszne jagody wielkości wiśni. Pod wieczór wdrapaliśmy się na wieże widokową na szczycie Gorca i po prześledzeniu okolicznych panoram górskich zeszliśmy do bazy namiotowej. W tej akurat odbywał się festiwal piosenki autorskiej Gorcstok. Takie tam, rzępolenie, studencki stan umysłu, zupełnie nie nasze klimaty muzyczne i tekstowe. Ale ludzie przesympatyczni, wrzątek na herbatę na zawołanie (no, prawie, przy tym tłumie trzeba było chwilę poczekać) i piękne miejsce na obozowisko.
I wtedy się zaczęło…
Lis
Z początku niewinnie, leżeliśmy już w hamakach kiedy przyszedł Pan z bazy i ostrzegł nas, ze w pobliżu kręci się lis. I faktycznie, nie minęło pół godziny, gdy wlazł w środek naszego obozu lis o bardzo oburzonej minie. Wyraźnie miał pretensje, że ktoś ośmielił się rozbić na jego ścieżce. Komizmu jego wyglądowi dodawała zwisająca po obu stronach pyska ogromna kiełbasa, zapewne podwędzona któremuś z gości bazy.
Paw
Leżeliśmy dalej, prawie już zasypiając, gdy nagle z hamaka Dzieci dobiegł odgłos pawia. Wyglądało to nader nieciekawie, ale po dłuższej, oświetlanej latarkami, akcji wycierania, przebierania i uspokajania wróciliśmy do hamaków. Chory Teoś ze mną, Pola z Mamą, zabrudzony hamak pozostał pusty.
W górach rosną przepyszne i olbrzymie jagody
Lis z pawiem
W nocy Magdę obudził rumor bawiącego się lisa. I już miała filmować to zjawisko, gdy Teoś postanowił jeszcze trochę pochorować i przepłoszył zwierzaka. Ja z kolei zdążyłem wystawić Syna poza krawędź hamaka na tyle szybko, że wycierania było tylko troszkę.
Nad ranem okazało się, że spod hamaka Magdy zniknął jeden but. Szczęśliwie Teoś zachorował w porę i przepłoszył lisa zanim ten zdążył ukraść but na dobre – zguba znalazła się w miejscu, w którym rudy bawił się w nocy.
Skrzat
Obmywszy się jak się dało, mieliśmy ruszać w dalszą drogę, ale Pola postanowiła się zgubić idąc za Bratem do źródełka. Nie było nam do śmiechu, bo zniknęła na dobre. Z coraz większym niepokojem przeczesywaliśmy okolice bazy, a jej nigdzie nie było. Szczęśliwie, skuteczne okazało się nasze ciągłe zwracanie Dzieciom uwagi na oznakowanie szlaku i inne zagadnienia nawigacyjne. Pola pomyliła drogę szukając Brata i poszła w kierunku szczytu, jednak po znakach zielonego szlaku zorientowała się, ze to nie ta droga i zawróciła. Zaryczanego skrzata znalazł na szlaku nie mniej roztrzęsiony Tata.
Znowu paw
Pożegnawszy bazę namiotową zeszliśmy w dół, jakieś 7 kilometrów w błocie, z perspektywą kolejnych 7km podejścia na Luboń. W Ochotnicy Dolnej zaszliśmy na obiad i tu, w eleganckiej restauracji, przyszła kolej na Polę. Chorowała obficie i na środku sali. Na to dictum poddaliśmy się i zrezygnowaliśmy z podchodzenia – busem i autonogami (dzielna dziewczyna przedrałowała jeszcze 4 km po asfalcie) dotarliśmy do naprędce znalezionej kwatery. Szczęśliwie Gospodyni nas oprała i dało się jakoś żyć.
Odpoczynek pod Trzema Koronami
Przetrwaliśmy
Następnego dnia dostaliśmy się busem do Czorsztyna. Stąd, po noclegu z fantastycznym widokiem na Tatry (w przyszłym roku!), poszliśmy w Pieniny. Chyba o tym nie wspomniałem, ale gdzieś po drodze zachorowała też Magda i na koniec ja, skutkiem czego pod Trzy Korony, mimo łatwej trasy, dotarliśmy mocno wyczerpani. Decyzji o rezygnacji ze zdobywania szczytu wydatnie pomógł kłębiący się tutaj tłum turystów. Bardzo stromym, śliskim zejściem dotarliśmy do schroniska Trzy Korony. Nie byliśmy w najlepszej kondycji i postanowiliśmy nie wracać już w góry, w zamian zaś spłynąć przełomem Dunajca. Z tratwy zeszliśmy w Krościenku nad Dunajcem, zjedliśmy smaczny obiad i udaliśmy się spać. Następnego dnia, wyczekujących na busa do Krakowa, złapała nas przepiękna burza. W tym samym czasie, nieopodal, rozgrywał się dramat na Giewoncie… .
A potem to już jak z płatka, dwa dni u Smoka Wawelskiego i Cioci Ani, w sypialny i już w niedzielę z rana można było iść na Mszę Świętą w Oliwie.
P.S. Serdecznie zapraszamy wszystkich chętnych na nasze wyprawy wokół Trójmiasta! Szczegóły znajdziecie tutaj: ChodźMY z Fregatą plany na sezon 2018/2019
Dodaj komentarz