Gizela Banach, moja babcia, w chwili wprowadzenia stanu wojennego miała 41 lat. Mieszkała wtedy w Złotowie w Wielkopolsce razem ze swoją rodziną: mężem Tadeuszem (48 lat), córkami czternastoletnią Lucyną i moją mamą, trzyletnią wówczas Aleksandrą oraz siedemnastoletnim synem Markiem.

MARIA SZCZYRBA: Babciu, czy pamiętacie dzień wprowadzenia stanu wojennego?

GIZELA BANACH: To były imieniny mojej siostry, Łucji. Był niedzielny poranek i dzieci jak co tydzień chciały obejrzeć Teleranek. Włączyły telewizor, ale na ekranie tylko przelatywały pasy. Wtedy wybuchła panika, myśleliśmy, że się telewizor zepsuł i wszyscy szli do sąsiadów, ale nikt nie miał telewizji. Parę minut później na ekranie pojawił się generał Jaruzelski i ogłosił, że Rada Ocalenia Narodowego wprowadziła stan wojenny w Polsce. Telefony zamilkły.

TADEUSZ BANACH: Nawet spikerzy byli ubrani w mundury wojskowe.  

GB: Właśnie. I jeszcze wprowadzono godzinę policyjną.

TB: I nie można się było poruszać po mieście po godzinie 22.00. Jak się później okazało, nie można było w ogóle wyruszać poza miasto.

GB: A przed Piłą stały już posterunki i trzeba było mieć przepustki.

TB: Zezwolenie tak zwane.

MS: A co w związku z ciszą telefoniczną?

TB: Telefony były głuche i nie można było uzyskać żadnych wiadomości. W razie nagłego przypadku trzeba było się porozumieć przez milicję.

GB: Po jakimś czasie co prawda można było już dzwonić, ale połączenia były kontrolowane. Po prostu zapanowała panika i strach. Ludzie byli przerażeni tym, co się działo. Wszyscy bali się o swoich bliskich, którzy przebywali poza domem, bo nie wiedzieli co się z nimi dzieje. Moja sąsiadka miała syna w kopalni „Wujek” i z mężem nie mogli się wcale niczego dowiedzieć. Dopiero po trzech tygodniach ojciec chłopaka dostał przepustkę na Śląsk i to tylko dlatego, że pracował w milicji.  

MS: A jak zareagowała społeczność Złotowa na tę wiadomość?

 

GB: Panika, strach i niedowierzanie. Ludzie się bali wojny i o swoich bliskich.

 

TB: Do pracy nadal chodziliśmy, ale tylko z przepustkami.

GB: Tak, twój dziadek pracował w trybie zmianowym w pogotowiu ratunkowym i musiał mieć przepustki. Ja wtedy też miałam przepustkę, jako pielęgniarka pracowałam w szpitalu i miałam dyżury pod telefonem.

MS: A jak wtedy wyglądała rzeczywistość?

GB: Były przerwy w dostawie prądu, światło często było wyłączane. W mieszkaniach było zimno, bo kaloryfery nie działały. Gdy nie było prądu otwieraliśmy piekarniki gazowe, żeby trochę było cieplej. Ludzie mieli też w łazienkach kolumienki węglowe i w nich palili.

MS: Co wydało się wam najbardziej druzgocące?

GB: Z pewnością przejazdy wojskowych ciężarówek przez miasto, w nich młodzi chłopcy w mundurach okryci kocami z powodu zimna. Na wszystkich rogatkach stały patrole wojskowe i kierowały ruchem. Niektórzy ludzie na skrzyżowaniach wynosili kanapki i herbatę dla tych chłopców.

TB: Młodych żołnierzy tak właściwie.

Realia stanu wojennego Realia stanu wojennego Realia stanu wojennego

GB: Ja strasznie bałam się o syna Marka, który miał siedemnaście lat, bałam się, że go powołają do wojska.

MS: A czy pamiętacie, jakie zostały wprowadzone ograniczenia?

GB: Na pewno były patrole i przepustki. I puste sklepy.

TB: Kolejki w sklepach.

GB: Ludzie, żeby coś kupić, ukradkiem w nocy stali na klatkach schodowych, żeby ich patrol nie zauważył i o szóstej rano biegiem w kolejkę pod sklep.

TB: Nie można było dostać towarów pierwszej potrzeby, kupowano to, co akurat było w sklepie.

GB: Były ogromne braki towaru. Tylko octu było dużo. I kartki na żywność były. Nawet dla dzieci były przydziały, na przykład na pieluchy i kaftaniki, można było kupić tylko kilka. Po papier toaletowy wszyscy stali też w kolejkach. Jak rzucili buty, to nikt nie mierzył, tylko każdy brał co było i co najwyżej jeden drugiemu potem oddał…[śmiech].

MS: W jaki sposób zapamiętaliście ten okres czasu? Jakie emocje się z nim wiążą? 

 

TB: Było ograniczenie wolności słowa, nie wolno było nic mówić o polityce…

GB: Nie wiadomo było, czy kolega nie doniesie. A ludzie się strasznie między sobą sprzeczali!

TB: Mi przynajmniej było łatwiej z moją przepustką i mogłem się spokojnie poruszać po mieście. Ale ogólnie był to czas strachu i niepewności.

MS: A co najbardziej zapadło wam w pamięć?

GB: Mi najbardziej utkwiło w pamięci pójście do kościoła. Nie było prądu, więc świeczki stały wzdłuż ławek. Było to nabożeństwo na zakończenie roku kalendarzowego w Sylwestra. Ludzi było dużo…

TB: Jak zwykle cisza, jak to w kościele.

GB: Ale jak ludzie zaczęli śpiewać suplikację, to tak donośnym głosem, aż kościół drżał w posadach. Tak ludzie śpiewali z przejęcia i grozy. W życiu tak nie śpiewałam jak wtedy [śmiech].

MS: Dziękuję wam bardzo za podzielenie się waszymi przeżyciami.

 

zdjęcia: Marysia Szczyrba, PZL 24

 

Napisany przez Marysia Szczyrba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *